Rumuńska wyrypa AlkoActiveTeam: 4 dni endurowej i szutrowej rozpusty!

No to stało się! Ekipa AlkoActiveTeam, wspierana przez niezawodnych Jeźdźców Apokalipsy i RRS Składak, wyruszyła na podbój rumuńskich szlaków. Było grubo, śmiesznie i oczywiście – z tradycyjnym wieczornym piwkiem! Przed Wami epicka opowieść o 4 dniach rowerowego szaleństwa w Transylwanii.

Dzień 1: Curcubăta Mare – górskie chrzciny i psi bodyguardzi!

Środa, 21:30. Startujemy z Ropczyc, zgarniamy Morrisa w Rzeszowie i ogień na tłoki! Całą noc za kółkiem, siku, fajeczka, rozprostowanie nóg – standard. W czwartek o 8:00 lądujemy w Arieșeni, a tam... kilku z nas na nogach od 24h! Szybkie przepakowanie, śniadanie i siodłamy rumaki. Cel: Curcubăta Mare (1849 m n.p.m.), najwyższy szczyt zachodniej Rumunii.

Rumunia to kraj luzu, nawet zwierzęta jakieś takie wyluzowane. Psy? Łagodne jak baranki, co zresztą szybko się okazało. Początek? Asfaltem w dół do sklepu i z powrotem – jakieś 1,5 km. Padamy na pysk! Ważne, że mieliśmy lokalne browary, więc można było lecieć! Skręcamy w boczną drogę i rozpoczynamy wspinaczkę. Po 200 metrach otrzymujemy… eskortę dwóch psów! Te niskopodwoziowe kulturysty stwierdziły, że przebiegną się z nami kawałek, czyli jakieś 30 km! Do tego natura zafundowała nam tarczę antyowadową w postaci roju much – każda głowa dostała po 100 sztuk, żeby chroniły przed komarami. Te kropki na zdjęciach to nie szumy, to nasza żywa tarcza!

Pierwsze metry i już piękne widoki, a wszędzie grzyby: prawdziwki, maślaki, kozaki. Rozgrzewkowy podjazd to tylko 14 km i 990 m w pionie. Dzielimy go na trzy odcinki po 330 m w pionie, a po każdym… odpowiednie chłodzenie! Tempo spacerowe, nikt nigdzie nie goni, nikt się nie ściga. Rozkoszujemy się widokami, ciszą, śpiewem ptaków i szumem lasu. Co jakiś czas mija nas terenówka, quad czy motocykl. Nasi ochroniarze dzielnie obszczekują, nie pozwalając im przejechać szybko. Im bliżej szczytu, tym więcej przerw na zdjęcia i okrzyki zachwytu. Pod szczytem mały podział: kto nie widział wiatraka – na lewo, kto głodny i spragniony – na prawo, na szczyt.

Na Vârful Curcubăta Mare (1849 m n.p.m.) spełnia się marzenie Borysa – życiówka rowerem! Nigdy tak wysoko nie był! Zasłużony odpoczynek. Nasi wierni ochroniarze dostają kawałek bułki, piwa nie chcą, bo przecież na służbie nie piją (i tak napili się z kałuży). Sesja zdjęciowa w grupie i solo, na ściance z naszą wlepą i wlepą Jeźdźców. Relaks z puszką browara w ręce. Leżymy od zawietrznej, słońce grzeje, wiatru prawie nie ma. Nagle jakiś bezczel rzuca hasło, że pora jechać.

Zaczynamy powolny zjazd w kierunku Piatra Grăitoare. Jakimś cudem w jednym kawałku dolatujemy na przełęcz i od razu podjazd. Sił już za wiele, więc zamiast „ochów” i „achów” słychać tylko „uhhh” i „kiedy piwo?”. Psie security dzielnie leci z nami. Na Piatra Grăitoare (1658 m n.p.m.) od tego miejsca już tylko w dół! Zjazd był genialny: zdradliwe kamienie, gruntowa droga, kamienie jak telewizory, śliskie kamienie, latające kamienie – ogólnie czad! Aż do szczytu stoku narciarskiego. Tu odpuszczamy, nikt nie ma nart, walimy dalej drogą. Po kolejnym segmencie jesteśmy na dole i od razu wbijamy do knajpy. Knajpa genialna! Było tylko piwo, woda i piekący się na rożnie dzik. Piwa nam nalali, ale dzikiem lokalni nie chcieli się ani podzielić, ani sprzedać. Olać to! Kończymy regenerację i ze względu na późną godzinę skracamy trasę.

Zaczynamy zjazd asfaltową drogą. Zachwytów co niemiara, kierownik wycieczki leci przodem, 200 m przed resztą bandy (bo tak daleko kamieniem nie dorzucą). Po 3 km lądujemy koło samochodów. Szybkie pakowanie rowerów i uderzamy na nocleg do Sibiu. Do Sibiu docieramy o 20:05, parkujemy rowery, szybki prysznic i idziemy na zwiedzanie miasta. Wbijamy do centrum starego miasta, które jest urokliwe, i chcąc nie chcąc trafiamy do restauracji, gdzie rozpoczynamy przygodę z testowaniem lokalnych piw kraftowych. Tu wypada zakończyć pierwszą część relacji!


Statystyki Dnia 1: