
Massa-Carrara czyli Słoneczna Italia
26 lipca, 2025
Rumuńska wyrypa AlkoActiveTeam: 4 dni endurowej i szutrowej rozpusty!
No to stało się! Początkiem września 2022 ekipa AlkoActiveTeam wyruszyła na podbój rumuńskich szlaków. Było grubo, wesołoi jak na nas przystało z obowiązkowym testowaniem lokalnych piw! Przed Wami epicka opowieść o 4 dniach rowerowego szaleństwa w Transylwanii.
Dzień 1: Curcubăta Mare – górskie chrzciny i psi bodyguardzi!
Środa, 21:30. Startujemy z Ropczyc, zgarniamy Morrisa w Rzeszowie i ogień na tłoki! Całą noc za kółkiem, siku, fajeczka, rozprostowanie nóg – standard. W czwartek o 8:00 lądujemy w Arieșeni... kilku z nas na nogach od 24h! Szybkie przepakowanie, śniadanie i siodłamy rumaki. Cel: Curcubăta Mare (1849 m n.p.m.), najwyższy szczyt zachodniej Rumunii.
Rumunia to kraj luzu, nawet zwierzęta jakieś takie wyluzowane. Psy? Łagodne jak baranki, co zresztą szybko się okazało. Początek? Asfaltem w dół do sklepu i z powrotem – jakieś 1,5 km. Padamy na pysk! Ważne, że dorwaliśmy lokalne browary, więc można było lecieć! Skręcamy w boczną drogę i rozpoczynamy wspinaczkę. Po 200 metrach otrzymujemy… eskortę dwóch psów! Ci niskopodwoziowi kulturyści stwierdzili, że przebiegną się z nami kawałek, czyli jakieś 30 km! Do tego natura zafundowała nam tarczę antyowadową w postaci roju much – każda głowa dostała po 100 sztuk, żeby chroniły przed komarami. Te kropki na zdjęciach to nie szumy, to nasza żywa tarcza!
Pierwsze metry i już piękne widoki, a wszędzie grzyby: prawdziwki, maślaki, kozaki. Rozgrzewkowy podjazd to tylko 14 km i 990 m w pionie. Dzielimy go na trzy odcinki po 330 m w pionie, a po każdym… odpowiednie chłodzenie! Tempo spacerowe, nikt nigdzie nie goni, nikt się nie ściga. Rozkoszujemy się widokami, ciszą, śpiewem ptaków, bzyczeniem much i szumem lasu. Co jakiś czas mija nas terenówka, quad czy motocykl. Nasi ochroniarze dzielnie obszczekują, nie pozwalając im przejechać szybko. Im bliżej szczytu, tym więcej przerw na zdjęcia i okrzyki zachwytu. Pod szczytem mały podział: kto nie widział wiatraka – na lewo, kto głodny i spragniony – na prawo, na szczyt.
Na Vârful Curcubăta Mare (1849 m n.p.m.) spełnia się marzenie Borysa – życiówka rowerem! Nigdy tak wysoko nie był! Zasłużony odpoczynek. Nasi wierni ochroniarze dostają kawałek bułki, piwa nie chcą, bo przecież na służbie nie piją (i tak napili się z kałuży). Sesja zdjęciowa w grupie i solo, na ściance z naszą wlepą i wlepą Jeźdźców. Relaks z puszką browara w ręce. Leżymy od zawietrznej, słońce grzeje, wiatru prawie nie ma. Nagle jakiś bezczel rzuca hasło, że pora jechać.
Zaczynamy powolny zjazd w kierunku Piatra Grăitoare. Jakimś cudem w jednym kawałku dolatujemy na przełęcz i od razu podjazd. Sił już za wiele, więc zamiast „ochów” i „achów” słychać tylko „uhhh” i „kiedy piwo?”. Psie security dzielnie leci z nami. Na Piatra Grăitoare (1658 m n.p.m.) od tego miejsca już tylko w dół! Zjazd był genialny: zdradliwe kamienie, gruntowa droga, kamienie jak telewizory, śliskie kamienie, latające kamienie – ogólnie czad! Aż do szczytu stoku narciarskiego. Tu odpuszczamy, nikt nie ma nart, walimy dalej drogą. Po kolejnym segmencie jesteśmy na dole i od razu wbijamy do knajpy. Knajpa genialna! Było tylko piwo, woda i piekący się na rożnie dzik. Piwa nam nalali, ale dzikiem lokalni nie chcieli się ani podzielić, ani sprzedać. Olać to! Kończymy regenerację i ze względu na późną godzinę skracamy trasę.
Zaczynamy zjazd asfaltową drogą. Zachwytów co niemiara, kierownik wycieczki leci przodem, 200 m przed resztą bandy (bo tak daleko kamieniem nie dorzucą). Po 3 km lądujemy koło samochodów. Szybkie pakowanie rowerów i uderzamy na nocleg do Sibiu. Do Sibiu docieramy o 20:05, parkujemy rowery, szybki prysznic i idziemy na zwiedzanie miasta. Wbijamy do centrum starego miasta, które jest urokliwe, i chcąc nie chcąc trafiamy do restauracji, gdzie rozpoczynamy przygodę z testowaniem lokalnych piw kraftowych. Tu wypada zakończyć pierwszą część relacji!


Dzień 1
Dystans
Przewyższenia
Czas w siodle
Dzień 2: Transfăgărășan – niedźwiedzie żule i epicki skrót!
Zmęczenie po nieprzespanych dwóch dniach i nocy dało się we znaki. Mamy długi start. Pogoda średnio dopisuje. Szybka kalkulacja kierownika wycieczki (totalnie niezorganizowanej!) i zapada decyzja: trzeba jechać na śniadanie! Podbijamy do niby restauracji z przepysznym żarciem. Obsługa patrzy na nas dziwnie, bo każdy bierze po dwa talerze i jakieś dodatki – fura żarcia!
Ostatnie spojrzenie na radar pogodowy i zaczyna rysować się obraz naszej wycieczki: Trasa Transfăgărășan! Około godziny 12:00 lądujemy w miejscowości Cartisoara. W centrum zostawiamy auta i siodłamy nasze rumaki. Dzisiaj wszyscy dostaną w kość, bo prawie cała trasa będzie asfaltem – ponoć nie ma innej możliwości. PONOĆ! Ale słychać pomruki zadowolenia, bo kierownik ma dla nas niespodziankę. Ktoś usłyszał słowo „skrót” i że „będzie fajnie”. Znamy to!
Jedziemy! Ogólnie przyjęta zasada prawidłowego nawodnienia idzie w zapomnienie. Zamiast robić przerwę po 330 metrach przewyższenia, robimy ją dopiero na około 750 m, czyli w knajpie przy stacji kolejki. Po drodze spotykamy znajome twarze na motocyklach z Ropczyc i Dębicy (pozdrowienia chłopaki!) oraz… misiaczki! Niestety misie nie chciały iść z nami, jak te dwa pieski dzień wcześniej. Misie mają swoje stałe miejscówki, w których sępią żarcie od turystów, jak ten żul pod sklepem. Mijając je, wydawało się czytać z ich oczu: „dej pan na bułkę albo innego rogalika”. Mama miś dostaje bułeczkę, a młody, z racji nieogaru i bycia w fazie szkolenia, tylko stoi na tylnych łapkach i patrzy na mamę, jak ta pochłania przysmak.
No dobra, tyle o misiakach, knajpa była ważniejsza! Nadrobiliśmy braki w nawodnieniu i uzupełniliśmy je trochę na zapas. W tym czasie przeszedł nad nami spory deszcz. Dalsza prognoza pogody zapowiada słońce, upał i dreszczyk emocji! Widok spod wyciągu na tunele wprasowane w skały, na mostki nad nami – cudowny! Kicek nie wierzy, że zaraz tam będziemy. Po kilkunastu minutach dalszej jazdy niedowiarkom otwierają się oczy – myśleli, że kierownik żartuje, że tam pojedziemy. Wjeżdżamy na główną halę trasy Transfăgărășan. Po lewej skały, po prawej przepiękny żleb z potokiem, a za nim skały, a po środku aż po sam szczyt wije się asfalt – czarny, śliski od deszczu, mało zachęcający dla ludzi z szerokimi kapciami w swoich MTB. I tu Roodik rzuca hasło, na które wszyscy czekali: TU JEST SKRÓT! Odpowiedzi brak, bo palec wskazywał na stok i jakąś ledwo widoczną ścieżkę trawersującą w górę. Jeden z nas wybiera trasę asfaltem i ma czekać na jednym z zakrętów, tam gdzie ścieżka akurat się kończy. Reszta dzielnie grzeje przez potok i wypycha rowery na upatrzony szlak. Będziemy jechać! Udaje się, całe 50 m, potem jeszcze 20, potem jeszcze 5 m i 10 m. I to w zasadzie tyle. Jak to mówią, „nie ma enduro bez noszenia roweru”. Co jak co, ale przetarliśmy szlak i wreszcie na tym odcinku pojawia się nowy segment na Stravie (https://www.strava.com/segments/32815320). Im wyżej, tym cieplej/zimniej. Na szczęście mamy wmordewind, no i czasami w plecy. Na szczyt trasy docieramy dosyć szybko. Widoki oczywiście niezapomniane! I znowu sesja fotograficzna, solo i w grupie, z jeziorem Bâlea Lac, ze skałkami, z drogą tak krętą, że aż mi się ta żmija teściowa przypomniała. Na szczycie jest luźno, nie ma wielu turystów, ledwo kilka samochodów. Przy kramach też luzik. Kolejny zachwyt Borysa, kolejna życiówka rowerem: 2034 m n.p.m.!
Robi się zimno, nawet jeść i pić się nie chce, więc postanawiamy szybko zlecieć w dół. No to łogień! Przed nami ponad 20 km zjazdu. Już na początku wyprzedzamy znikomą liczbę pojazdów, które grzecznie usuwają się z drogi. Wcale im się nie dziwimy, no bo kto tak gna z góry, przecież można sobie krzywdę zrobić! Krótka przerwa koło knajpy, zbiórka rozproszonej ekipy i lecimy drugą część zjazdu. Niektórzy bez pedałowania, 20 km! Po drodze znowu misie-żule. Te same, zmieniły tylko miejscówkę na inny winkiel. Nie mamy już bułek.
Po dotarciu do auta Morrisowi wydawało się, że gdzieś po drodze jeden banner mówił, że tu jest lokalne kraftowe piwko. Szukamy. Nie ma, był tylko smród z kanalizacji, a właściciel tego piwa dezerterował do Austrii czy tam na inną planetę. Na parkingu zaczepia nas grupka chłopaków – okazuje się, że to grupa AMP BIKE z Nowego Sącza! Krótka wymiana zdań, ugadujemy się na Transalpinę i wreszcie wracamy do Sibiu. Z racji przepięknej trasy i cudownego zjazdu kierownik siada do auta w jednym kawałku i bez skopanego tyłka!
A w Sibiu przesiadka znowu na rowery i zaczynamy nocne zwiedzanie. Kończymy w knajpie na żeberkach i piwie. Kolejny udany dzień, kolejny dzień bez kraks i kontuzji. Oby tak dalej!



Dzień 2
Dystans
Przewyższenia
Czas w siodle
Dzień 3 i 4: Transalpina – Porsche na szutrze i grzybowy szał!
Dzień trzeci, prawie ostatni. I dzień czwarty, wyjazdowy. Zbieramy się nieco wcześniej, żeby na śniadaniu być o 8:05. Idzie nam dobrze. Znowu pełne talerze, aż do przesady, i ruszamy w trasę. Auta zapakowane, więc w drogę! Przed nami dość długi dojazd, ale za to jaki! Wyruszamy z Sibiu i kierujemy się na Sebeș. Po drodze odbijamy skrótem na Transalpinę, jedziemy przez miejscowość Săliște. Dalej lecimy przez Rod i Tilișca. Widok urywa głowę! Po pewnym czasie dojeżdżamy do właściwej drogi 67C (Transalpina). Jedziemy między górami, nad zalewem, aż w końcu lądujemy w Obârşia Lotrului. To nasz cel, tu robimy szybkie wypakowanie rowerów. Dalszy odcinek 67C pokonamy już na dwóch kółkach, pchanych siłą własnych mięśni!
W pobliskim sklepiku (a raczej na straganie) kupujemy izotoniki i ruszamy powoli pod górę. Asfaltem. Kiero mówi, że na górze odbijemy w szutry. Oby, bo przy tym podjeździe z naszych gąsienic nic nie zostanie. Aha, byłbym zapomniał: obok nas przelot Transalpiną zrobił sobie klub posiadaczy Porsche. Na tej drodze trzeba uważać, lecieli tak, że mało sami siebie nie pozabijali, a co dopiero nas! Na jednym z winkli jedna puszka wyleciała na szuter, kierowca niestety wykazał się refleksem, skontrował i wyszedł na asfalt. Gdyby nie to, mielibyśmy darmowy pokaz złomowania 500k pln!
Za mostem Podul Stefanu rozpoczynamy właściwą wspinaczkę. Co tu długo się rozpisywać, jest po prostu cudownie! Widoki, ochy, achy, zdjęcia, filmiki! Kiero pokazuje, którędy prowadzi skrót, który kiedyś może zrobimy – ponoć nikt tam jeszcze rowerem nie leciał. Dzisiaj się nie udało, bo ruszyliśmy o 11:45. Po żmudnej wspinaczce gładziutkim asfaltem docieramy na pierwszy szczyt – Vârful Muntinu Mare. Dalej nie jedziemy, bo asfalt, wiatr i zbliża się burza. Po krótkiej regeneracji sił w barze wracamy kawałek w dół, by odbić na Drumul Strategic Transalpina, czyli szutrową drogę przeznaczoną dla samochodów terenowych i motocykli enduro (i Focusa, o którym mowa później). Jak się okazuje, jest ona perfekcyjna dla naszych rowerów! Drogą tą przejeżdżamy aż do szczytu Mogoș. Po drodze mijamy obozowisko Cyganów oraz piękne widoki na masyw góry Dengheru, Urdele, Muntinu Mare. W tle za sobą mamy ścigającą nas burzę – już wiemy, że nas dopadnie swoim lewym skrzydłem. Kończy się tylko na delikatnym pokropieniu. W sumie to schowaliśmy się w lesie pod choinkami na wysokości 1800 m, mimo że tego nie planowaliśmy. Przypadek sprawił, że Borys najechał na stado prawdziwków. Decyzja była szybka: zbieramy to, zanim inni je zobaczą! Trzy plecaki zapełniliśmy w pięć minut. Tu drzewa rosną między grzybami, serio!
Jesteśmy tuż przed ostatnim zjazdem kończącym nasz cudowny wypad w rumuńskie góry. Wszystkim głowy parują od nadmiaru wrażeń, a w mózgu jednego z nas (autor nieznany, wywodzący się z Jeźdźców Apokalipsy) rodzi się fraszka pt. „Enduro”: "Gdy jadę w Rumunii enduro, Moje oczy walą konia".
No to teraz już tylko w dół! Mijamy lokalnych grzybiarzy, którzy robią nam fotki i kręcą filmiki, nie wiemy po co. Docieramy na przełęcz Curmatura Vidrutei. Stąd kolejny zjazd, tylko że już asfaltowy, do jeziora Vidra. A potem krętą drogą do auta, bo zaczyna się robić noc. Przy samochodach znowu spotykamy ekipę AMP BIKE! Pamiątkowe zdjęcie, pamiątkowa wymiana piwami i można ruszać na nocleg.
Nie darowalibyśmy sobie, gdybyśmy i w ostatni dzień nie wsiedli na rowery. Rano przy śniadaniu powstaje plan, żeby wbić jeszcze na punkt widokowy Sibiu. Morris i Roodik postanawiają końcówkę podjechać rowerami, a nie samochodem. Akcent MTB zaznaczony, także w ostatni dzień. Zapomnieliśmy dodać, że w drodze do Rumunii Maździe Tomka zamarzył się dłuższy pobyt. Coś tam brzęczała, że jej słabo, że turbo nie ma, świeciła żółtymi lampkami i ogólnie robiła sobie jaja. Tomek wykonał jeden telefon i przyjechała z Polski po nią laweta, zatem wróciła na grzbiecie innego auta. W zamian dostał Forda Focusa. Takiego fajnego, w wersji enduro – surowy wystrój środka, poobijany z każdej strony, zawieszenie doskonale dopasowane do dziur rumuńskich i szutrów, ale nie gładkiej autostrady. No właśnie, to zawieszenie… Chłopaki mówili, że masaży na fotelach z tyłu nie da się wyłączyć, budą telepało jak chu**m na wietrze! Pełnego piwa w ręce nie dało się utrzymać, bo się wylewało! No ale nic, lecimy! Po drodze wpadliśmy na drobne zakupy izotoników rodzimej rumuńskiej produkcji. A gdzie? W Cluj Napoca! Żegnamy się z Rumunią i wracamy powoli do Polski, z włączonymi masażami w Fordzie do prędkości 130 km/h, a powyżej tej prędkości Ford przełączał się na tryb „cegła w pralce”.
Cytując klasykę polskiego filmu, po cichu mruczymy: „Jeszcze tu k***a wrócimy!”!
P.S. Jeśli chcecie pokręcić z nami na takich i podobnych wypadach MTB, to obserwujcie nas, piszcie do nas, wpadnijcie na zapoznawcze piwo. Nie gryziemy!



Dzień 3 i 4
Dystans
Przewyższenia
Czas w siodle